Brytyjski wyścig w kierunku rynsztoka rozpoczęty
Sylwester Wojnowski

Konkurencja, zwłaszcza ta uczciwa jest dla głupców. Wielu brytyjskich polityków, przedsiębiorców czy bankierów wie o tym doskonale od lat. Wyjście kraju z Unii Europejskiej daje im pole do wyrównanie rachunków z największym handlowym partnerem. Nadszedł czas na wyrzucenie unijnego prawa z brytyjskich kodeksów, a co za tym idzie, zmiany standardów w niemal każdej swerze życia na wyspach. Nadszedł czas ogólnej deregulacji. Ramy prawne, narzucone przez Brukselę, zwłaszcza odnośnie ochrony środowiska, dobrostanu zwierząt czy praw pracowników muszą zostać zmienione lub zniknąć zupełnie. Im szybciej tym lepiej. Według decydentów w Westminsterze od tego zależy przyszłość globalnej Wielkiej Brytanii.
Właśnie minął rok od momentu kiedy Wielka Brytania (a konkretnie Glasgow w Szkocji) gościła konferencę o zmianach klimatycznych (COP26), na której stawili się przedstawiciele niemal 200 krajów. Celem było uzgodnienie, a następnie wrdrożenie w życie działań koniecznych do uniknięcie wzrostu globalnej temperatury powyżej 1.5 stopnia Celsjusza w najbliższych dziesiecioleciach.
Jednym z nieodzownych króków aby to osiągnąć jest wyeliminowanie wydobycia i redukcja spalania węgla. Podzczas COP26, gospodarz miał się czym pochwalić. W kraju od jakiegoś czas, z wydatną pomocą od Margaret Thatcher (co za wizjonerka), węgla już się nie wydobywa. Aby zredukować poziom emisji gazów cieplarnianych, od innych uczestników konferencji oczekiwano podobnych króków.
W tym roku kolejna podobne spotkanie, COP27, odbyło się w Egipcie. Tylko kilka dni po jego zakończeniu brytyjski rząd dał zielone światło do otwarcia nowej kopalni węgla w Whiteheaven w zachodniej Kumbrii. Kopalnia ta może produkować nawet do 9 milionów ton dwutlenku węgla na rok, czyli tyle co Edinburgh, Cardiff i Belfast razem wzięte. Zysk z wydobycia, pewnie popłynie do rajów podatkowych i pozostanie na kontach podatkowych emigrantów na Jersey, Guernesy, Isle of Man czy Cyprze, podczas gdy zanieczyszczonym powietrzem oddychać będzie każdy mieszkaniec tego kraju. COP27 z głowy, czas wracać do biznesu jak zwykle, chciałoby się rzec. Problemy z drogami oddechowymi to robota dla NHS, który, tak na marginesie, aktualnie ma ponad 7 milionów zaległych operacji do wykonania. W Wielkiej Brytanii prędzej umrzesz niż doczekasz się przeszczepu płuc. O czasowym leczeniu raka w układzie oddechowym nie ma nawet co wspominać.
Podczas gdy brytyjski konserwatywny rząd wydaje się, że poczuł wiatr w żaglach po wyjściu kraju z Unii Europejskiej i próbuje przyspieszyć pewne istotne decyzje, o tyle odwleka szereg innych. Weźmy na przykład powszechną praktykę usuwania nieprzetworzonych ścieków do morza i rzek przez firmy zajmujące się dostawą i odbiorem ścieków w Wielkiej Brytanii. Większość z tych firm jest prywatna, wiekszość z nich jest właśnością osób i podmoiotów prawnych, które nie mają swojej głowej siedziby w Wielkiej Brytanii, wreszcie, większość z nich od lat, czasem setki tysięcy razy na rok, usuwa nieprzetworzone odpaday gdzie tylko się da. Widziałem to na własne oczy w Eastbourne. W jednym miejscu jest tam kanał odpływowy z oczyszczalni ścieków, w innym nieopodal kąpią się dzieci wraz z rodzicami, a na molo ludzie próbują łapać ryby. Proceder ma miejsce niezależnie od tego gdzie żyjemy w Anglii czy Walii. W Easbourne, monopol na dostawy wody i odbiór ścieków ma South East Water, firma właśnie otrzymała za swoje działania grzywnę w wysokości 3.2 miliona funtów. Yorkshire Water, firma odpowdedzialna za wode i ścieki w Wakefield i okolicach, za podobne praktyki został ukarana grzywną w wysokości 15.2 miliona funtów. Warto w tym miejscu nadmienić, że kary te są śmiesznie niskie w stosunku do tego jakie zniszczenie firmy te wywołują w środowisku i jak wysokie są rachunki od tych prywatnych monopolistów. Na przykład, średni roczny rachunek za wodę od South East Water będzie od kwietnia przyszłego roku wynosił 215 funtów. W praktyce podobne kwoty przychodzi zapłacić nie za cały ale za pół roku. Tak czy inaczej, dla rządu kary zostały nałożone, klient pomoże je pokryć z naddatkiem,czas zamieść problem pod dywan ( do czasu aż znów nie wybije ).
W kolejce czeka wiele innych problemów. Jeden z nich to wprowadzenie redukcja zanieczyszczeń powstałych przy produkcji rolnej o 40 procent. Rolnictwo to jeden z największych producentów zanieczyszczeń, które lądują w brytyjskich rzekach. Dziś ponad 80 procent z tych rzek ma tak brudną wodę, że obowiązuje dla nich zakaz kąpieli. Rząd wciąż ociaga się z ustaleniem i wprowadzeniem niższych dozwolonych poziomów zanieczyszczeń pomimo tego, że obowiązywałyby one dopiero od 2037 roku. Już dziś mowi się o przesunięciu tej daty na rok 2040. Dlaczego czekać kolejne 15, a może 18 lat, kiedy sytucja wymaga drastycznych zmian nie jutro ale już dziś.
Trudno jest się dziwić, że przeciętny Brytyjczyk, aby wziąć kąpiel, woli wyjechać do Hiszpanii czy Grecji. Brytyjskie wody, zarówno śródlądowe jak i morskie to dziś często zwykły ściek, w którym lepiej się nie kąpać, łapać ryb czy pozwolić bawić się dziecku. Na szczytach władzy mało kto wydaje się być rozwiązaniem problemu zainteresowany, pomimo że w lokalnych społecznościach o nim wrze od lat. Brexit to wolność i możliwość odwrócenia głowy w inną stronę kiedy jest taka chęć. Bruksela nie będzie już straszyć Europejskim Sądem sprawiedliwości i nakładać karam za nieprzestrzeganie zasad.
Wokół rządu brytyjskiego i całej rządzącej partii konserwatywnej panuje dziś ponury nastrój opadającej kurtyny. Po dwunastu latach rządów i ekstremalnego eksperymentu z gospodarką rynkową, gdzie niemal wszyscy uczestnicy głównych rynków to często prywatne zagraniczne firmy, coraz więcej wskazuje na to, że w następnych wyborach, planowanych na 2025 rok, dojdzie do zmiany partii rządzącej. Mimo to, Torysi, zwłaszcza w rządzie, nie odejdą po cichu. Zbyt wiele pozostaje do zderegulowania, zbyt wiele interesów jest ograniczanych przez przedbrexitowy porządek.
Weźmy na przykład zasady na jakich funkcjonują dziś londyńskie banki i firmy ubepieczeniowe. Podczas kryzysu lat 2008 - 09, brytyjski podatnik z pomocą własnych środków musiał ratować upadający system bankowych. Był to niemal książkowy przykład kapitalizmu dla biednych i socjalizmu dla bogatych. Politycy zarzekali się, że sytuacja jak wówczas nie może się powtórzyć i ustanowili zasady, które między innymi nakazywały bankom odzielenie ich części odpowiedzialnych za inwestycje od tradycyjnych usług oferowanych osobom prywatnym. Celem miała być ochrona depozytów ów osób na wypadek kolejnego krachu finasowego i ewentualnego bankructwa banku.
Dziś kanclerz Jermey Hunt wiele z regulacji czasu ostatniego kryzysu finansowego albo anuluje albo zmienia na korzyść finansistów z Londynu.
Argument za tym jest taki, że skoro Wielka Brytania jest poza Unią Europejską to czas z tego skorzystać i dać brytyjskiej kurze znoszącej złote jaja dla budzetu państwa więcej swobody. Unia Europejska ani myśli zezwolić brytyjskim dostawcom usług finansowym na dostęp do ich rynków na poziomie jakim cieszyli się oni przed Brexitem. Większość usług finansowych poprzednio załatwianych w Wielkiej Brytanii przejęły już Paryż i Amsterdam. W Europie o Londynie nikt już nie chce pamiętać. Na wyspach pomysł na powrót lepszych czasów jest taki, że bankierzy powinni mieć większą swobodę działania i możliwość podejmowania większego ryzyka. Koniec końców, gdy znów coś pójdzie nie tak, ostatnią deską ratunku pozostaje podatnik i jego zasoby. Wciąż trzymasz więcej niż potrzebujesz na zapłacenie rachunków za następny miesiąc na koncie bankowym? Być może czas przenieść środki do innego kraju. W Wielkiej Brytanii nie są one bezpieczne. Wie to większość Brytyjczyków. Wielu z nich oficjalnie albo nie posiada osczedności albo żyje na kredyt.
2023 rok to prawdopodobnie czas, kiedy zostanie odrzucona większość praw, które Wielka Brytania przyjęła i wprowadziła w życie podczas dziesięcioleci
członkostwa w Unii Europejskiej. Aktualnie dotykają i regulują one niemal każdą sfery życia, zwłaszcza poziom standardów w ochronie środowiska czy praw pracowniczych. W 2024 roku przeciętny pracownik może obudzić się bez prawa do płatnego urlopu chorobowego, płatnych przerw w pracy, a nawet prawa do strajku. Wyścig Wielkiej Brytanii w kierunku pracowniczego dna i środowiskowego rynsztoka dopiero się rozpoczyna. Ten kraj, pomimo wciąż znacznych zasobów, ale też stale bardzo niskiej produktywności, rzadko kiedy jest w stanie nawiązać równorzędną walkę z konkurencją z zaagranicy. Łatwiej jest rozregulować, podciąć standardy i dać sobie przewagę w nieuczciwy sposób. Trudno jest nie odnieść wrażenia, że powyższe jest dokładnie tym z czym mamy do czynienia w pobrexitowej Wielki Brytanii rządzonej przez stojącą na krawędzi politycznej przepaści partię konswerwatywną.